wściekłe i dziwaczne, jak wampiry chcące wyssać z nas wszystką siłę; w innych znów jest wspaniałość katastrofy; dla niektórych odczuwa się pogardę jak dla rozwścieczony żbików, szarpiących pazurami nasze udręczone wnętrzności; jeszcze inne są surowe jak dopust Boży, a jedna lub dwie ukazują mi się w pamięci zakwefione i tajemnicze, jakby ziały złowieszczą groźbą. Każda z tych burz ma punkt kulminacyjny, w którym wszystkie uczucia zdają się skupiać w jedną jedyną chwilę. I tak raz o czwartej nad ranem, gdy wśród mętnego ryku biało–czarnego świata wyszedłem na pokład aby objąć wachtę, odniosłem nagłe wrażenie że okręt nie przeżyje i godziny wśród tak rozszalałego morza.
Ciekaw jestem co się teraz dzieje z ludźmi, który w milczeniu (nie można było usłyszeć własnego głosu), dzielili zapewne moje przekonanie. Nie jest to chyba los godny zazdrości, że przypadło mi w udziale pisać o tamtej burzy; ale rzecz w tem, iż w potędze owego wrażenia streszcza się cała moja pamięć o wielu dniach beznadziejnie groźnej pogody. Znajdowaliśmy się wówczas, z powodów których tu wyszczególniać nie warto, w bliskiem sąsiedztwie ziemi Kerguelen; i teraz, kiedy otworzę atlas i zobaczę drobne punkciki na mapie oceanu Południowego, widzę jakby odbite na papierze rozwścieczone oblicze tamtej burzy.
To dziwne, ale inny znów sztorm przypomina mi milczącego człowieka. A jednak nie zbywało wówczas na hałasie; był wprost straszliwy. Ów sztorm spadł na statek szybko jak pampero[1], który jest rzeczywiście wiatrem bardzo nagłym. Nimeśmy się opatrzyli, wszystkie postawione żagle pękły; zwinięte powiewały luźno, liny śmigały, morze syczało — i to okropnie —
- ↑ pampero — chłodny, gwałtowny wiatr wiejący nad pampasami w Argentynie i Urugwaju