Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

kończyło się uwagą wyrzeczoną niby to niedbałym tonem:
— Mało co widać w taką pogodę.
Odpowiedziałem równie cicho i niedbale:
— Tak jest, panie kapitanie.
Było to poprostu odruchowe wypowiedzenie nieustannej myśli, łączącej się ściśle ze świadomością, że ląd jest gdzieś przed nami i że okręt pędzi bardzo szybko. Silny wiatr, silny wiatr! Któżby śmiał się użalać na silny wiatr? To przecież łaska ze strony Zachodniego Króla, który włada niepodzielnie północnym Atlantykiem od szerokości Azorów do szerokości przylądka Farewell. Cóż za wspaniały rejs na zakończenie pomyślnej podróży! A jednak człowiek nie mógł jakoś przywołać na usta pełnego wdzięczności uśmiechu dworzanina. Wielki autokrata udzielał swej łaski z wyniosłym marsem na czole, marsem, który Wiatr Zachodni przybiera w chwili gdy postanowił zgruchotać kilka okrętów, inne zaś pognać do domu jednym okrutnym i łaskawym podmuchem, którego i okrucieństwo, i łaskawość są równie niepokojące.
— Tak jest, panie kapitanie. Mało co widać.
I tak to głos oficera powtarzał myśl kapitana; obaj wpatrywali się przed siebie, pod ich stopami okręt pędził jakieś dwanaście węzłów w kierunku podwietrznego brzegu; a tylko parę mil przed rozkołysanym i ociekającym wodą bukszprytem, ogołoconym z żagli i jak włócznia skierowanym ukośnie ku górze, szary horyzont zamykał widok mnóstwem fal spiętrzonych gwałtownie, jakby chciały uderzyć w zniżające się chmury.
Straszny, groźny mars zaciemnia oblicze Wiatru Zachodniego gdy władca jest w chmurnym, południo-