Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Dumę jego życia stanowiło to, że nie zmarnował nigdy okazji do wykorzystania silnego wiatru, choćby ten był najbardziej gwałtowny, groźny i niebezpieczny. Jak ludzie pędzący naoślep ku otworowi w płocie, kończyliśmy zawrotnie szybką podróż z antypodów, lecąc w szalonem tempie wśród najbardziej mglistej pogody jaką tylko pamiętam; ale psychologja kapitana nie pozwalała mu stanąć w dryf przy silnym wietrze — a przynajmniej nie z własnej inicjatywy. Czuł jednak iż bardzo prędko trzeba koniecznie coś zrobić. Chciał żeby projekt wyszedł ode mnie, tak aby później, kiedy wydostaniemy się z tarapatów — mógł to wysunąć z właściwą sobie bezwzględnością i przypisać mi całą winę. Muszę mu oddać sprawiedliwość że tego rodzaju pycha była jedyną jego słabostką.
Ale nic ze mnie nie wydostał. Rozumiałem jego psychologję. A pozatem miałem wówczas swoje słabości (zupełnie różne od dzisiejszych), do nich zaś należało zarozumiałe przeświadczenie, że znam się świetnie na psychologji Wiatru Zachodniego. Wierzyłem — ni mniej ni więcej — iż z genjalną przenikliwością umiem odgadywać zamysły wielkiego władcy wysokich szerokości geograficznych. Wydawało mi się że już dostrzegam znaki wróżące odmianę w jego królewskim humorze. I rzekłem tylko:
— Powinno się wypogodzić ze zmianą wiatru.
— A to ci dopiero nowina! — rzucił mi pogardliwie kapitan głosem podniesionym do najwyższego tonu.
— Chcę powiedzieć że to nastąpi przed zmierzchem! — odkrzyknąłem.
Nic więcej na mnie nie wydębił. Skwapliwość, z jaką chwycił się moich słów, świadczyła o nurtującym go niepokoju.