ręką przez trapowego. W New South Dock dokonywano załadunku specjalnie dla kolonij w tych wielkich (i ostatnich) dniach zwinnych kliprów, które były tak przyjemne z wyglądu, a tak — powiedzmy — podniecające gdy się niemi manewrowało. Niektóre wyróżniały się urodą; było wśród nich wiele (łagodnie mówiąc) nieco przeciążonych masztami; po wszystkich spodziewano się pięknych podróży; a w całym tym szeregu statków — których osprzęt tworzył na niebie olbrzymią, gęstą sieć, a mosiądz świecił tak mocno, że policjant u wrót doku mógł dostrzec jego błyski aż prawie na najdalszym okręcie — w całym szeregu tych kliprów nie znalazłoby się prawie takich, któreby znały więcej portów na szerokim świecie niż Londyn i Sydney, albo Londyn i Melbourne, albo Londyn i Adelaide, a z portów o mniejszym tonażu chyba jeszcze Hobart Town w dodatku. Można było prawie uwierzyć że — jak mawiał o swym statku, starym Duke of Sutherland, drugi jego oficer z siwemi bokobrodami — klipry te znały lepiej drogę do antypodów niż ich właśni dowódcy, którzy rok w rok zabierali je z Londynu, miejsca ich niewoli, do jednego z australijskich portów, gdzie przed dwudziestu pięciu laty nie czuły się więźniami lecz poważanymi gośćmi, choć były zacumowane porządnie i mocno u drewnianych nabrzeży.
Te miasta na antypodach, mniejsze wówczas niż obecnie, okazywały wiele zainteresowania dla okrętów, ruchowych ogniw łączących je z „krajem“, ogniw, których liczba utwierdzała australijskie porty w poczuciu wzrastającego ich znaczenia. Okręty stały się w tych