Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

rjery do pokładu; a wachtowy, nauczony doświadczeniem, powstrzymywał się od ofiarowania pomocy, która byłaby przyjęta jako zniewaga w tej właśnie fazie powrotu. Ale nieraz drżałem aby karku nie skręcił. Był bardzo tęgi.
Wreszcie zbiegał z łoskotem. Nigdy nie doszło do tego by się musiał podnosić, lecz znalazłszy się na pokładzie, zbierał myśli przez jaką minutę.
— Wachtowy!
— Jestem.
— Kapitan na statku?
— Tak jest.
Pauza.
— Pies na statku?
— Tak jest.
Pauza.
Nasz pies był stworzeniem chudem i nieprzyjemnem, podobnem raczej do chorowitego wilka niż do psa, i przy żadnej innej okazji nie zauważyłem aby pan B. troszczył się o niego choćby w najmniejszym stopniu. Ale to pytanie nigdy nie zawiodło.
— Niech mi pan poda rękę, to się oprę.
Byłem zawsze przygotowany na tę prośbę. Opierał się na mnie ciężko, póki się nie znalazł blisko kajutowych drzwi i nie chwycił za klamkę. Wówczas puszczał moje ramię odrazu.
— Dosyć. Teraz sam sobie poradzę.
I umiał sobie poradzić. Umiał znaleźć drogę do koi, zapalić lampę, położyć się — tak, i wstać z łóżka, kiedy wezwałem go o wpół do szóstej; pojawiał się pierwszy na pokładzie i spokojną ręką podnosił do ust filiżankę rannej kawy, gotów sprawować swe obowiązki jakby spał cnotliwie przez dziesięć godzin z rzędu; był to