Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

Spotkałem go przypadkiem na ulicy w dziesięć lat później, wychodząc z biura moich odbiorców towaru. Czyż mogłem go zapomnieć i jego słowa: „Teraz już sobie poradzę“. Poznał mnie odrazu, pamiętał moje nazwisko, i statek na którym służyłem pod jego rozkazami. Obejrzał mię od stóp do głów.
— Co pan tu robi? — zapytał.
— Dowodzę małym barkiem — rzekłem — który bierze ładunek na wyspę Mauritius. — Potem dodałem bezmyślnie: — A co pan tu robi?
— A ja — odpowiedział, patrząc na mnie nieugięcie z dawnym ironicznym uśmiechem — a ja szukam jakiegoś zajęcia.
Czemuż nie ugryzłem się w język! Krucze, kędzierzawe włosy pana B. stały się siwe niby stal; był jak zawsze niezmiernie schludny ale ubranie miał strasznie wytarte. Obcasy u jego świecących butów były przydeptane. Wybaczył mi jednak mój nietakt i pojechaliśmy razem dorożką zjeść obiad na moim statku. Obszedł go sumiennie, chwalił z serdecznością i winszował mi jaknajszczerzej mego dowództwa. Przy obiedzie, kiedy częstowałem go winem i piwem, potrząsnął głową, a gdy popatrzyłem na niego pytająco, mruknął półgłosem:
— Skończyłem już z tem wszystkiem.
Po obiedzie wyszliśmy znowu na pokład. Zdawało się że pan B. nie może się oderwać od statku. Zakładałem nowe dolne wanty, a on chodził tu i tam, chwalił, poddawał projekty, udzielał mi rad w dawny swój sposób. Dwa razy odezwał się do mnie „mój chłopcze“ i poprawił się zaraz na „kapitanie“. Mój oficer opuszczał mię właśnie (miał się żenić), ale ukryłem to przed panem B. Bałem się, że może wyjedzie z jakimś