Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

się do pompowania, ale ludzie ociągali się przez chwilę, popatrując niepewnie jeden na drugiego, nim wzięli się do roboty.
— Hi, hi, hi! — wybuchnął najniespodziewaniej kapitan głupkowatym, tragicznym, nerwowym chichotem. — Załamali się zupełnie. Zadługo z nimi igrano — wyjaśnił usprawiedliwiająco, spuścił oczy i zamilkł.
Dwadzieścia pięć lat to duży szmat czasu — ćwierć wieku jest odległą i mroczną przeszłością; lecz do dziś dnia pamiętam ciemnobrunatne nogi, ręce i twarze tych ludzi, których morze złamało na duchu. Leżeli bokiem bardzo spokojnie na deskach dna między ławkami, zwinięci w kłębek jak psy. Załoga mojej łodzi, wsparłszy się o rękojeście wioseł, patrzyła i słuchała jak na przedstawieniu. Nagle kapitan brygu spojrzał na mnie i zapytał jaki mamy dzień.
Stracili rachubę czasu. Kiedy mu powiedziałem że to niedziela, 22–go, ściągnął brwi, obliczając coś w myśli, poczem wpatrzył się w próżnię i żałośnie kiwnął głową po dwakroć.
Wyglądał dziwnie niechlujnie i rozpaczliwie smutno. Gdyby nie niewygasła szczerość jego błękitnych oczu, nieszczęśliwych i znużonych, które co chwila zwracały się ku opuszczonemu, tonącemu brygowi, jakby tylko tam mogły znaleźć wytchnienie — wzięłoby się go za warjata. Ale zadużo w nim było prostoty aby mógł zwarjować, owej męskiej prostoty, która wyłącznie jest powołana do tego aby uodpornić ludzkiego ducha i ludzkie ciało na zmaganie się ze śmiertelnemi igraszkami morza lub z mniej ohydną jego wściekłością.
Ani gniewne, ani żartobliwe, ani uśmiechnięte, obejmowało nasz daleki jeszcze statek, powiększający się w miarę jak zbliżał się do nas, nasze łodzie z wyrato-