wanymi ludźmi i ogołocony kadłub brygu, który pozostał w tyle za nimi; obejmowało wszystko rozległą, spokojną ciszą — nawpół zagubione w jasnej mgle, niby w marzeniu o niezmiernej, tkliwej łaskawości. Nie było zmarszczek na obliczu morza, choćby najlżejszych. A niska fala biegła tak gładko, że przypominała wdzięcznie rozkołysany lśniący popielaty jedwab, usiany zielonemi błyskami. Wiosłowaliśmy powoli, a gdy kapitan brygu, spojrzawszy przez ramię, podniósł się z cichym okrzykiem, moi ludzie, nie czekając rozkazu, wynurzyli instynktownie wiosła i łódź straciła pęd.
Kapitan opierał się o moje ramię, ściskając je silnie, a druga jego ręka, wyciągnięta sztywno, wskazywała oskarżycielskim palcem niezmierzony spokój oceanu. Po pierwszym okrzyku, który zatrzymał rytm naszych wioseł, kapitan nie odezwał się ani słowem, ale całą postawą, wyrażającą oburzenie, zdawał się wołać: „Patrzcie!“... Nie miałem pojęcia jaka wizja złego go nawiedziła. Poczułem lęk; zdumiewająco energiczny, zastygły gest przyśpieszył bicie mego serca w oczekiwaniu na rzecz potworną i niespodzianą. Cisza wokół nas stała się przygniatająca.
Przez chwilę rozkołysane jedwabnie fale biegły niewinnie jedna za drugą. Widziałem jak każda z nich wzdymała mglistą linję widnokręgu daleko, hen za szczątkami opuszczonego brygu, a w następnej chwili, podrzuciwszy leciutko, przyjaźnie naszą łódź, przechodziła pod nami i już jej nie było. Kołyszący rytm wznoszenia się jej i opadania, niezamącona łagodność tej nieodpartej siły, wielki urok głębokich wód rozkosznie ogrzały mi serce, niby chytra trucizna miłosnego napoju. Ale upłynęło zaledwie parę kojących sekund, gdy
Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.