— Tak jest, panie kapitanie. Wszystko w porządku — odrzekłem. A poczciwiec mi uwierzył. Nie był w stanie rozpoznać we mnie oznak świeżego wtajemniczenia. Jednak nie byłem już tym samym młodzikiem, który poprowadził łódź, paląc się do wyścigu ze śmiercią, wyścigu którego nagrodę stanowiło życie dziewięciu ludzi.
Patrzyłem na morze innemi już oczami. Wiedziałem że — obojętne na dobro i zło — potrafi zdradzić równie bezlitośnie szlachetny zapał młodości, jak zdradziłoby najnikczemniejszą chciwość lub najwznioślejsze bohaterstwo. Przepadło moje wyobrażenie o wspaniałomyślnej wielkości morza. I patrzyłem na morze prawdziwe — morze które igra z ludźmi póki z nich sił nie wypije, i zadręcza statki na śmierć. Nic nie jest w stanie wzruszyć posępnej goryczy jego ducha. Otwarte dla wszystkich i nie dochowujące wierności nikomu, roztacza swój czar na zgubę najlepszych. Niedobrze jest je kochać. Nie zna więzów danego słowa, nie dotrzymuje wiary w nieszczęściu, nie sprzyja długoletniej zażyłości, długoletniemu oddaniu. Obietnica, którą wiecznie nęci, jest bardzo wielka; ale jedyny sekret owładnięcia niem, to siła — zazdrosna, czujna siła człowieka, który strzeże wewnątrz swych bram skarbu pożądanego przez innych.
Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.