wydań przeróżnych poetów. Gdy go nie pochłaniało czytanie Wirgiljusza, Homera lub Mistrala — w parkach, restauracjach, na ulicach i tym podobnych miejscach publicznych — układał sonety (po francusku) do oczu, uszu, podbródka, włosów tudzież innych widzialnych doskonałości nimfy zwanej Teresą, córki (uczciwość każe mi wyznać) niejakiej Madame Léonore, która utrzymywała małą kawiarnię dla marynarzy przy jednej z najwęższych ulic starego miasta.
Nigdy piękniejsza twarz nie była osadzona na tułowiu trochę krępym, niestety — twarz o rysach subtelnie rzeźbionych jak na starożytnej gemmie, o barwie delikatnej jak płatek róży. W tejże kawiarni Henryk C. czytywał głośno, z naiwnością dziecka i próżnością poety, własne wiersze swej uwielbionej. Za jego przykładem chodziliśmy tam chętnie, choćby tylko po to aby patrzeć jak boska Teresa się śmieje pod czujnym wzrokiem Madame Léonore, swej matki. A śmiałą się bardzo ładnie, nietyle z sonetów — mogła mieć dla nich tylko uznanie — ile z francuskiego akcentu biednego Henryka, akcentu co przypominał ptasi świergot, o ile ptaki mogą się jąkać i świergotać przez nos.
Trzecim naszym kompanem był Roger P. de la S., najbardziej skandynawski z prowansalskich ziemian, blondyn mierzący sześć stóp, jak przystało na potomka skandynawskich korsarzy, władczy, cięty, wzgardliwie dowcipny — z trzyaktową komedją w kieszeni a w piersiach sercem porażonem beznadziejną miłością do swej pięknej kuzynki, żony bogatego kupca handlującego skórami i łojem. Roger miał zwyczaj zabierać nas do nich bez ceremonji na drugie śniadanie. Podziwiałem świętą cierpliwość owej zacnej damy. Jej mąż był usposobienia pojednawczego i posiadał wielką dozę rezygna-
Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.