i my. Przytem nie miał trucizny. A nie umiałem sobie wyobrazić ludzkiej istoty, zaślepionej przez chciwość do tego stopnia, aby mogła sprzedać truciznę tak ohydnemu stworowi.
O zmroku wysunęliśmy się spokojnie na morze i wszystko szło dobrze w ciągu nocy. Bryza była porywista; nadciągał wiatr południowy, który był nam na rękę. Od czasu do czasu Dominik uderzał po kilkakroć w dłonie zwolna i rytmicznie, jakby oklaskiwał sprawowanie się Tremolina. Stateczek buczał i drżał, lecąc naprzód i pląsając lekko pod naszemi nogami.
O świcie wskazałem Dominikowi — wśród różnych statków co pędziły przed zbierającą się burzą — jeden poszczególny okręt. Ciśnienie żagli, które niósł, sprawiało, że wznosił się wysoko niby szara kolumna, stojąca bez ruchu dokładnie na naszym kursie.
— Dominiku, popatrz na ten statek — rzekłem. — Wygląda jakby się śpieszył.
Padrone nic nie odpowiedział, lecz otuliwszy się szczelnie czarnym płaszczem, wstał aby spojrzeć. Z jego twarzy spalonej przez wiatry i okolonej kapturem przebijała władcza, wyzywającą siła; głęboko osadzone oczy patrzyły nieruchome w dal bez mrugnięcia, jak wytężone, bezlitosne, spokojne oczy morskiego ptaka.
— Chi va piano va sano — zauważył wreszcie, patrząc szyderczo za burtę, w aluzji do naszej szalonej szybkości.
Tremolino wytężył wszystkie swe siły i zdawał się ledwie muskać potężne wypryski piany, po których pędził. Przykucnąłem znowu pod osłoną ni-