Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.

podówczas wielkim kazuistą w sprawach tyczących się morza.
— Czego nie mogę zrozumieć — obstawałem chytrze przy swojem — to jakim sposobem, przy tym wietrze, statek zdołał się znaleźć tam, gdzieśmy dostrzegli go po raz pierwszy. Jasne jest, że nie mógł wyprzedzić nas o dwanaście mil w ciągu nocy, i że nas nie wyprzedził. To jest niemożliwe także i z innych względów...
Dominik siedział nieruchomo, jak bezduszny czarny stożek umieszczony na rufówce blisko głowicy steru, jak stożek z małym chwaścikiem powiewającym u śpiczastego końca — i, zadumany, trwał tak czas pewien bez ruchu. Potem zaśmiał się krótko, pochylając się do mego ucha, i powierzył mi gorzki owoc swoich rozmyślań. Rozumiał teraz wszystko jaknajdokładniej. Statek znalazł się tam, gdzieśmy go po raz pierwszy ujrzeli, nie dlatego że nas dopędził, lecz dlatego, że minęliśmy go nocą, podczas gdy już na nas czekał, prawdopodobnie stojąc w dryfie, ściśle na naszym kursie.
— Rozumie pan? Już na nas czekał! — mruknął wściekle półgłosem. — Już czekał! Jak pan wie, wyruszyliśmy dobrych osiem godzin wcześniej niż się spodziewano; gdyby nie to, byłby czyhał na nas po drugiej stronie przylądka, i — kłapnął zębami jak wilk tuż przy mojej twarzy — i byłby nas wziął — o tak.
Teraz rozumiałem już wszystko. Tamci na statku mieli oczy ku patrzeniu i olej w głowie. Minęliśmy ich w ciemnościach, gdy sunęli swobodnie, bez pośpiechu, ku swej zasadzce, przekonani że zostaliśmy hen w tyle za nimi. O świcie, dostrzegłszy przed sobą balancelle o napiętych płótnach, rozwinęli żagle do pościgu. Ale jeśli rzecz tak się miała, to — —
Dominik chwycił mnie za ramię.