Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, tak! Statek znalazł się tu naskutek donosu — rozumie pan? donosu... Sprzedali nas — zdradzili. Dlaczego? Jak? Po co? Takeśmy im dobrze płacili tam na wybrzeżu... Nie! Poprostu głowa mi pęka.
Miałem wrażenie że Dominik się dusi; zaczął targać u szyi zapięty guzik od płaszcza, zerwał się z otwartemi ustami, jakby chciał miotać przekleństwa i oskarżenia, lecz opanował się natychmiast, i zawinąwszy się szczelniej w płaszcz, najspokojniej siadł z powrotem na pokładzie.
— Tak, to jest sprawka jakiegoś łotra z wybrzeża — zauważyłem.
Dominik nasunął głębiej brzeg kaptura na czoło i wymruczał:
— Tak... to łotr... Niema dwóch zdań.
— No, ale nie mogą nas dopędzić — powiedziałem — to jasne.
— Aha — potwierdził spokojnie — nie mogą.
Okrążyliśmy przylądek bardzo blisko brzegu aby uniknąć prądów przeciwnych. Po drugiej stronie, wskutek bliskości lądu, wiatr ustał na chwilę tak zupełnie, że dwa górne żagle Tremolina zwisły bezczynnie u masztów wśród grzmiącego huku bałwanów rozbijających się o brzeg, który został za nami. A gdy wracający podmuch znów wydął płótna, ujrzeliśmy ze zdumieniem że połowa nowego żagla głównego wyleciała dosłownie z lików — żagla, który według naszego przekonania prędzejby wpędził statek pod wodę, niż puścił. Obniżyliśmy reję natychmiast i uratowaliśmy go, ale nie był to już żagiel tylko stos przesiąkniętego wodą płótna, które zawalało pokład, obciążając stateczek. Dominik rozkazał rzucić to wszystko za burtę.
— Byłbym kazał wyrzucić reję — rzekł, prowa-