Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/214

Ta strona została uwierzytelniona.

dząc mię znowu na rufę — gdyby z tem nie było tyle roboty. Niech pan nic po sobie nie pokaże — ciągnął, zniżając głos — ale powiem panu coś strasznego. Proszę posłuchać: zauważyłem że linowe ściegi na żaglu zostały przecięte! Słyszy pan? Przecięte nożem w wielu miejscach. A jednak trzymał się jeszcze przez cały ten czas. Niedokładnie były przecięte. Nagłe opadnięcie żagli dokonało reszty. Mniejsza z tem. Ale rozumie pan? Zdrada czai się wkoło nas. Na wszystkie moce piekielne! Siedzi tu, za naszemi plecami. Nie odwracaj się, signorino.
Staliśmy wówczas twarzą ku rufie.
— Co robić? — spytałem przerażony.
— Nic. Cicho! Trzeba być mężczyzną, signorino.
— Ma się rozumieć — rzekłem.
Aby pokazać że umiem być mężczyzną, postanowiłem nie odezwać się ani słówkiem, póki sam Dominik potrafi utrzymać język za zębami. Niektórym sytuacjom odpowiada tylko milczenie. A przytem to zetknięcie ze zdradą poraziło jakąś beznadziejną sennością moje myśli i zmysły. Przez godzinę lub więcej śledziliśmy jak ścigający nas statek wyłaniał się coraz bliżej i bliżej z pomiędzy szkwałów, które niekiedy kryły go doszczętnie. Ale nawet nic nie widząc, czuliśmy go jak nóż na gardle. Odległość między nami zmniejszała się przerażająco. A Tremolino przed srogą bryzą, na znacznie gładszej wodzie, kołysał się, sunąc lekko naprzód pod swym jedynym żaglem; była jakaś straszliwa beztroska w radosnej swobodzie jego pędu. Upłynęło znów pół godziny. Nie mogłem już tego wytrzymać.
— Złapią naszą biedną balancelle — wykrztusiłem nagle prawie ze łzami.