Dominik ani drgnął. Poczucie katastrofalnej samotności przygniotło moją niedoświadczoną duszę. Przesunęła mi się przed oczami wizja mych towarzyszy. Obliczyłem że cała banda rojalistów musiała teraz być w Monte Carlo. Stanęli mi przed oczami wyraźni i bardzo drobni, o sztucznych głosach i sztywnej gestykulacji, niby orszak marjonetek na scenie teatru-zabawki. Drgnąłem — co to jest? Tajemniczy, okrutny szept wydostał się z nieruchomego czarnego kaptura u mego boku:
— Il faut la tuer.
Usłyszałem to bardzo dobrze.
— Co ty mówisz, Dominiku? — zapytałem, ledwie poruszając wargami.
A szept wewnątrz kaptura powtórzył tajemniczo:
— Trzeba ją zabić!
Serce zaczęło mi bić gwałtownie.
— Trzeba — wyjąkałem. — Ale jak?
— Kocha ją pan?
— Kocham.
— Więc musi pan i na to się zdobyć. Musi pan ją sam poprowadzić, a już ja w tem że umrze prędko, nie zostawiając po sobie nawet drzazgi.
— Potrafisz to zrobić? — szepnąłem. Urzekł mię ten czarny kaptur, wychylony bez drgania ze rufę i jakby obcujący bezbożnie z owem dawnem morzem muzyków, wygnańców, wojowników i handlarzy niewolnikami, morzem legend i grozy, na którem żeglarze odległej starożytności słyszeli nieukojony cień starego wędrowca płaczący głośno wśród mroku.
— Wiem tu o jednej skale — szepnął sekretnie wtajemniczony głos wewnątrz kaptura. — Ale — baczność! Trzeba to zrobić, zanim nasi ludzie spostrzegą co za-
Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.