Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.

przez cały dzień w Barcelonie. Traditore! Sprzedał kurtkę, żeby wynająć konia. Ha! ha! Ładna historja! Mówię panu że to on nasłał na nas ten statek...
Dominik wskazał morze, gdzie guardacosta była już tylko ciemną plamką. Opuścił głowę na piersi.
—...Donosiciel — mruknął ponurym głosem. — Cervoni! O biedny mój bracie!...
— A ty go utopiłeś — rzekłem słabym głosem.
— Uderzyłem raz, i nędznik poszedł na dno jak kamień — z tem złotem. Tak. Ale miał czas wyczytać mi z oczu, że nicby go nie ocaliło — póki ja żyję. A czy nie miałem do tego prawa — ja, Cervoni, padrone, który go przyprowadziłem na pana felukkę — swego bratanka, zdrajcę?
Wyciągnął z ziemi wiosło i jął sprowadzać mię troskliwie ze zbocza. Przez cały ten czas nie spojrzał mi w twarz ani razu. Przewiózł nas przez strumień, potem wziął znów wiosło na ramię i czekał z podaniem mi ręki aby nasi ludzie trochę się oddalili. Gdyśmy uszli kawałek drogi, ukazała się wioska rybacka, do którejśmy zmierzali. Dominik przystanął.
— Czy pan będzie mógł dojść o własnych siłach aż do tych domów? — zapytał spokojnie.
— Chyba tak. Ale dlaczego? Dokąd chcesz iść, Dominiku?
— Gdziekolwiek. Cóż to za pytanie! Signorino, zadajesz pytania jak dzieciak człowiekowi, którego rodzinę spotkało coś podobnego. Ach! Traditore! Czemuż ja uznałem za naszą krew to djabelskie nasienie! Złodziej, oszust, tchórz, kłamca — niechby się z tem inni porali. Ale ja byłem jego stryjem, i stąd... Czemuż mnie nie otruł, charogne! Signorino! Żebym ja, człowiek zaufany, Korsykanin, musiał pana przepra-