Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/222

Ta strona została uwierzytelniona.

szać za to, że przyprowadziłem na pokład pańskiego statku — którego byłem padronem — człowieka rodziny Cervonich, człowieka co pana zdradził, co jest zdrajcą! Tego za wiele. No więc proszę o przebaczenie; a pan może plunąć w twarz Dominikowi, ponieważ zdrajca z naszej krwi plami nas wszystkich. Kradzież da się między ludźmi wyrównać, kłamstwo można sprostować, śmierć można pomścić, ale co człowiek może zrobić żeby okupić taką zdradę?... Nic.
Odwrócił się i odszedł wzdłuż potoku, wymachując mściwie ramieniem; raz po raz powtarzał do siebie zwolna ze wściekłym naciskiem:
— Ah! Canaille! Canaille! Canaille!...
Zostawił mię drżącego z osłabienia i niemego ze zgrozy. Niezdolny do wymówienia słowa, wpatrywałem się w dziwnie samotną postać tego marynarza, który niósł na ramieniu wiosło i wspinał się jałową, usianą skałami dolinką pod posępnem, ołowianem niebem, w ostatnim dniu Tremolina. I tak idąc powoli, odwrócony od morza, Dominik znikł mi z oczu.
Ponieważ rodzaj naszych pragnień, myśli i zachwytów uwarunkowany jest nieskończoną naszą małością, więc nawet i do pojęcia czasu stosujemy własną miarę. Nam, więźniom osobistych złudzeń, trzydzieści wieków w historji ludzkości wydaje się krótszym okresem czasu, gdy wstecz spoglądamy, niż trzydzieści lat własnego życia. A Dominik Cervoni tkwi w mej pamięci przy legendarnym wędrowcu po morzu cudów i przerażeń, przy tym posępnym i bezbożnym poszukiwaczu przygód, któremu wywołany cień wieszczbiarza przepowiedział podróż w głąb kraju z wiosłem na ramieniu, póki nie spotka ludzi co nie widzieli nigdy okrętów ni wioseł. Zdaje mi się że dostrzegam ich obu, jak idą ręka w rękę o zmierz-