Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/036

Ta strona została uwierzytelniona.

otaczają, we wszystkiem na co patrzą nasze oczy, w dźwiękach, które napełniają nam uszy i w powietrzu wchłanianem przez nasze płuca.
Cienki, złoty wiórek księżyca spływał powoli, aż się zatracił w ściemniałej powierzchni wód, a wieczność poza niebem zdawała się do ziemi przybliżać ze wzmocnionem lśnieniem gwiazd i mrokiem, który się pogłębił w połyskliwej, nawpół przejrzystej kopule okrywającej płaską tarczę matowego morza. Parowiec płynął tak gładko, że ludzkie zmysły nie mogły jego ruchu uchwycić, jakby był zaludnioną szczelnie planetą śpieszącą przez ciemną przestrzeń eteru za rojem słońc, wśród groźnych i spokojnych pustkowi oczekujących na tchnienie przyszłych aktów stworzenia.
— Strach co tam za upał na dole — rzekł jakiś głos.
Jim uśmiechnął się ale nie obejrzał. Rozłożyste plecy szypra ani drgnęły; należało to do kawałów renegata, że ignorował ostentacyjnie czyjąś obecność, jeśli nie uznał za stosowne zwrócić się do tego kogoś, zmierzyć go pożerczem spojrzeniem i zalać spienionym potokiem obelżywego żargonu, który tryskał jak ze ścieku. Teraz szyper ograniczył się do kwaśnego mruknięcia; a pomocnik mechanika u szczytu mostkowych schodów, miętosząc w wilgotnych dłoniach brudny gałgan do obcierania potu, wylewał w dalszym ciągu swoje żale, nie onieśmielony bynajmniej. Tu na górze dobrze się marynarzom powodzi, i niech go kaczki zdepczą, jeśli wie poco ci marynarze są wogóle na świecie. Mechanicy nieboraki muszą tak czy owak statek w ruch wprawiać, a przecież mogliby sobie poradzić doskonale i z resztą roboty; „jeszcze i jak, do jasnej cholery“ —
— Stulić pysk — mruknął flegmatycznie Niemiec.