„jeden jedyny, żebym tak zdrów był!“ To zacny starowina, ale gdyby przyszło wyciągać z koi tego starego franta, nawet pięciotonowy źóraw nicby nie poradził. Niema gadania. A w każdym razie nie dzisiaj. Szef śpi słodko jak małe dzieciątko, z butelką wyborowej wódki pod poduszką.
Z grubego gardła kapitana wydarł się niski pomruk, wśród którego dźwięk słowa „Schwein“ polatywał to nisko, to wysoko, jak kapryśne piórko w nikłym powiewie. Kapitan i główny mechanik byli kamratami już od dobrych kilku lat; służyli u tego samego jowialnego, podstępnego starego Chińczyka, noszącego okulary w rogowej oprawie i czerwone jedwabne tasiemki wplecione w czcigodne, siwe włosy warkocza. Nadbrzeżna fama w ojczystym porcie Patny głosiła, że ci dwaj — w zakresie bezczelnych sprzeniewierzeń — „dokonali razem mniej więcej wszystkiego, co się tylko da pomyśleć“. Na oko źle byli dobrani; jeden miał tępe, złe oczy i opasłe ciało o miękkich linjach; drugi był chudy, cały we wklęsłościach — o głowie długiej i kościstej niby u starej szkapy, o zapadłych policzkach, zapadłych skroniach, i obojętnem, szklistem spojrzeniu zapadłych oczu. Wyrzucono go gdzieś na wschodniem wybrzeżu — w Kantonie, Szanghaju, a może i Jokohamie; prawdopodobnie nie zależało mu na tem, aby pamiętać dokładnie ową miejscowość ani też powód swej katastrofy. Ze względu na jego młodość wylano go poprostu z okrętu dwadzieścia lat temu lub więcej, a mogło się to dla niego o tyle gorzej skończyć, że wspominając ów epizod, nie uważał go właściwie za nieszczęście. Potem, gdy parowa żegluga rozszerzyła się na tych morzach i ludzie jego fachu z początku trafiali się rzadko, powiodło mu się w pewnem znaczeniu. Miał
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.