Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/044

Ta strona została uwierzytelniona.

ogniem, były uważne oczy, których wzrok przeszywał. Wygolona twarz sędziego patrzyła niewzruszenie na Jima, śmiertelnie blada między czerwonemi twarzami dwóch asesorów. Światło padało z góry, od szerokiego okna pod sufitem, na głowy i plecy trzech ludzi, którzy rysowali się z okrutną wyrazistością w półcieniu wielkiej sali sądowej, publiczność zaś składała się jakby ze spokojnych, zapatrzonych cieni. Żądali faktów. Faktów! Domagali się od niego faktów, jakby fakty mogły cośkolwiek wytłumaczyć!
— Kiedy pan doszedł do wniosku, żeście się zderzyli z czemś pływającem po wodzie, powiedzmy z nasiąkniętym wodą wrakiem, dostał pan rozkaz od kapitana, aby pójść na dziób i upewnić się, czy statek nie został uszkodzony. Czy pan uważał to za możliwe, sądząc po sile zderzenia? — zapytał asesor siedzący z lewej strony. Miał rzadką brodę w kształcie podkowy i wystające kości policzków; oparłszy oba łokcie na biurku, splótł kosmate ręce przed twarzą, patrząc w zamyśleniu na Jima niebieskiemi oczami; drugi zaś, tęgi mężczyzna o pogardliwem obliczu, oparty o tylną poręcz krzesła, wyciągnął lewą rękę i bębnił leciutko końcami palców po suszce. Pośrodku siedział w obszernym fotelu wyprostowany sędzia, przechyliwszy nieco głowę i skrzyżowawszy ramiona na piersiach; kilka kwiatów w szklanym wazonie stało obok jego kałamarza.
— Nie, nie spodziewałem się tego — rzekł Jim. — Powiedziano mi abym nikogo nie wołał i nie robił hałasu, żeby nie wzniecić paniki. Uznałem te ostrożności za słuszne. Wziąłem jedną z lamp, które wisiały pod płóciennym dachem i poszedłem na przód. Kiedy otworzyłem lukę dziobowego skrajnika, usłyszałem