— Kapitan wciąż chodził po mostku tam i z powrotem; wydawał się dosyć spokojny, tylko potknął się kilkakrotnie; a raz, kiedym stał i mówił do niego, naszedł wprost na mnie, jakby był zupełnie ślepy. Nie odrzekł nic konkretnego na wszystko, co musiałem mu powiedzieć. Mruczał coś pod nosem; zrozumiałem z tego tylko parę słów; zdaje mi się że powiedział: „ta psiakrew para!“ i „przeklęta para!“ — coś o parze. Przyszło mi na myśl...
Jim zaczął odbiegać od tematu; rzeczowe pytanie przecięło mu mowę jak skurcz bólu. Poczuł się niezmiernie znużony i zniechęcony. Już, już miał to na końcu języka, a teraz, zatrzymany brutalnie, musiał odpowiedzieć tak lub nie. Odrzekł szczerze i krótko: „Tak“. Stał wyprostowany na podwyższeniu — wysoki, okazały, o jasnej twarzy i młodzieńczych, posępnych oczach — a dusza wiła się w nim poprostu. Odpowiedział jeszcze na jedno pytanie, takie bardzo rzeczowe i takie zbyteczne, poczem znów czekał. W ustach miał to suchość bez smaku, jakgdyby najadł się kurzu, to znowu słoność i gorycz, niby po napiciu się morskiej wody. Obtarł wilgotne czoło, przesunął językiem po spiekłych wargach i poczuł dreszcz przebiegający mu po grzbiecie. Tęgi asesor opuścił powieki i bębnił bezgłośnie palcami, obojętny i ponury; oczy drugiego zdawały się jaśnieć życzliwością z ponad splecionych rąk, spalonych przez słońce; sędzia pochylił się naprzód, jego blada twarz krążyła w pobliżu kwiatów, wreszcie osunął się bokiem na poręcz fotela i oparł skroń na ręku. Wiatr spływał od punk, wirując, na głowy, na ciemne twarze krajowców zawiniętych w obfite draperje, na Europejczyków w ubraniach z dymki, zdającej się przylegać jak
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/047
Ta strona została uwierzytelniona.