skóra; wszyscy biali siedzieli razem, bardzo zgrzani, trzymając na kolanach okrągłe hełmy korkowe; pod ścianami sunęli sądowi policjanci, krajowcy, opięci ciasno w długie białe kapoty; migali szybko tu i tam, biegając boso na palcach, przepasani czerwonemi szarfami, w czerwonych turbanach na głowie, bezszelestni jak cienie i czujni jak psy gończe.
Oczy Jima, błądzące po sali w przerwach między odpowiedziami, zatrzymały się na białym, który siedział oddzielnie; miał twarz zniszczoną i chmurną, a spokojne jego oczy patrzyły wprost na Jima, jasne i pełne zainteresowania. Jim odpowiadał właśnie na jakieś pytanie i miał ochotę krzyknąć: „Poco to wszystko! Poco!“ Uderzał zlekka nogą o podjum, przygryzał wargi i patrzył w dal ponad głowami. Napotkał oczy białego. Spojrzenie utkwione w nim różniło się od urzeczonego wzroku innych widzów. Był to akt światłej woli. Jim zapomniał się tak dalece między dwoma pytaniami, że znalazł czas aby pomyśleć: „Ten człowiek patrzy na mnie, jakby widział kogoś czy coś za memi plecami“. Jim spotkał go już kiedyś — może na ulicy. Był pewien, że nigdy do niego nie mówił. Od dni, od wielu dni nie mówił do nikogo, lecz rozprawiał pocichu, bez ładu i bez końca, z samym sobą, jak samotny więzień w celi lub wędrowiec zagubiony wśród dzikiej głuszy. Teraz odpowiadał na pytania — które nie miały żadnego znaczenia, choć dążyły do określonego celu — ale wątpił o tem, czy się jeszcze kiedykolwiek w życiu wypowie. Dźwięk jego własnych szczerych zeznań utwierdzał go w przekonaniu, powziętem po dłuższej rozwadze, że mowa jest już dlań zbyteczna. Miał wrażenie iż tamten człowiek zdaje sobie sprawę z beznadziejnych jego
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/048
Ta strona została uwierzytelniona.