Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/072

Ta strona została uwierzytelniona.

pustej sali, jak zimowy wicher w Anglji hulający po pustej stodole.
— „Panie kapitanie, niech pan nie pozwoli żeby znów zaczął ryczeć“ — zawołał zdaleka ranny z rozpaczą i gniewem, a głos jego rozebrzmiał wśród tych ścian, drgając, niby krzyk w tunelu. Szpony wpite w ramię przyciągały mię; mechanik patrzył na mnie znacząco zukosa.
— „Okręt był ich pełen, uważa pan, a myśmy musieli zmiatać chyłkiem — szepnął niezmiernie szybko. — Wszystkie różowe. Wszystkie różowe, wielkie jak brytany, z jednem okiem na wierzchu głowy i szponami naokoło brzydkich pysków. Brr! Brr! — Szybkie wstrząsy, jakby wywołane elektrycznym prądem, ujawniły pod płaską kołdrą zarys chudych, niespokojnych nóg; mechanik puścił moje ramię i sięgnął za czemś w powietrze; drżał na całem ciele, wyprężony, niby trącona struna harfy; a gdy tak z góry na niego patrzyłem, przyczajony upiór zgrozy przedarł się przez jego szklisty wzrok. W jednej chwili twarz, podobna do twarzy starego żołnierza, uległa rozkładowi w mych oczach, skażona przez podstępną chytrość, przez wstrętną ostrożność, przez rozpaczliwy strach. Powstrzymał się od krzyku:
— „Szszsz! Co robią teraz tam w dole?“ — zapytał, wskazując na podłogę z niesłychaną ostrożnością w głosie i ruchu. Ponury błysk zrozumienia ukazał mi nagle, co znaczy właściwie ta ostrożność; przejął mię wstręt do własnej przenikliwości.
— „Śpią“ — odpowiedziałem, śledząc go bacznie. Otóż to właśnie. Chciał właśnie to usłyszeć, było to jedyne słowo, które mogło go uspokoić. Odetchnął głęboko.