Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/073

Ta strona została uwierzytelniona.

— „Szszsz! Spokojnie, spokojnie. Jestem w tym kraju jak u siebie. Znam te bestje. Po łbie pierwszego, który się ruszy! Takie ich mnóstwo, a statek nie utrzyma się na wodzie dłużej niż dziesięć minut. — Zaczął znów głośno dyszeć. — Bywaj! — wrzasnął nagle i ciągnął dalej jednostajnym krzykiem: — Zbudzili się wszyscy — miljony ich, miljony! Tratują mnie! Czekajcie ach, czekajcie! Będę ich rozgniatał kupami, jak muchy! Czekajcie na mnie! Ratunku! Ra — tun — ku!“
— Przeciągłe wycie bez końca dopełniło mojej porażki. Widziałem zdala jak ranny podniósł żałośnie obie ręce do obandażowanej głowy; sanitarjusz w fartuchu sięgającym po brodę ukazał się w perspektywie sali; widać go było jakby przez odwrócony teleskop. Uznałem się za bezwzględnie pokonanego, i nie zwlekając dłużej, uciekłem na zewnętrzną galerję, wychodząc przez jedno z długich okien. Wycie ścigało mię jak zemsta. Skręciłem na puste schody, i nagle spokój i cisza uczyniły się naokoło; szedłem po nagich, połyskliwych stopniach wśród milczenia, które mi pozwoliło zebrać rozproszone myśli. Na dole spotkałem jednego ze szpitalnych chirurgów; przechodził przez podwórze i zatrzymał mię.
— „Odwiedzał pan swego człowieka, co, kapitanie? Chyba jutro go wypuścimy. Tylko że te bałwany nie umieją wcale na siebie uważać! Wie pan, mamy tu pierwszego mechanika, który był na tym statku z pielgrzymami. Ciekawy wypadek. Delirium tremens najgorszego rodzaju. Pił na umór trzy dni w szynku tego Greka czy Włocha. Musiało się tak skończyć. Dzień w dzień cztery butelki tej ich tam wódki, jak mi mówiono. Nadzwyczajne, jeśli to prawda. Ten