Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/077

Ta strona została uwierzytelniona.

z odpowiednim napisem od jakiegoś obcego rządu na pamiątkę tych czynów. Oceniał najdokładniej swoje zasługi i nagrody, które za nie otrzymał. Lubiłem go dosyć, choć wielu z moich znajomych — i to potulnych, dobrodusznych ludzi — nie mogło wprost go znosić. Nie mam żadnych wątpliwości, że uważał się za daleko bardziej wartościowego odemnie; doprawdy, sam Cesarz Wschodu i Zachodu musiałby się czuć pyłkiem w jego obecności — ale jakoś nie mogłem się zdobyć na prawdziwe uczucie obrazy. Nie pogardzał mną za coś, co było we mnie, co przedstawiałem — rozumiecie? Nie wchodziłem w rachubę poprostu dlatego, że nie byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, kapitanem Montague Brierly, dowódcą Ossy, że nie posiadałem złotego chronometru z podpisami i oprawnej w srebro lornetki, świadczących o mej doskonałości jako marynarza, o mem niepohamowanem męstwie; że nie miałem dokładnego poczucia swych zasług i należnej mi za nie nagrody — nie mówiąc już o miłości i ubóstwieniu czarnego wyżła, najpiękniejszego jakiego sobie można wyobrazić: nigdy jeszcze równie piękny pies nie ubóstwiał takiego jak Brierly człowieka. Niema dwóch zdań, narzucanie człowiekowi tego wszystkiego porządnie było drażniące; ale gdy przyszło mi na myśl, że dzielę swój smutny los z tysiącem dwustu miljonami mniej lub więcej ludzkich stworzeń, przekonywałem się iż mogę udźwignąć ciężar dobrodusznej i pogardliwej litości kapitana Brierly, ze względu na coś nieokreślonego i pociągającego w tym człowieku. Nigdy nie zdałem sobie sprawy, na czem to polegało, ale były chwile kiedy mu zazdrościłem. Żądło życia tyle znaczyło dla jego duszy pełnej zadowolenia, co drapnięcie szpilką po gładkiem obliczu skały. To było godne zazdrości.