Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/081

Ta strona została uwierzytelniona.

panie kapitanie. Były to ostatnie jego słowa, które usłyszała żyjąca ludzka istota. — Tu głos starego stał się niepewny. — Bał się żeby biedne zwierzę za nim nie skoczyło, rozumie pan? — ciągnął z drżeniem. — Tak, panie kapitanie. Nastawił dla mnie log; i — czy pan uwierzy? — wpuścił do niego kroplę oliwy. Oliwiarka leżała tam gdzie ją zostawił, obok logu. O wpół do piątej pomocnik bosmena wyciągnął na rufę gumowego węża aby myć pokład, ale wkrótce rzucił węża i wbiegł na mostek. — „Panie Jones, może pan przyjdzie na rufę — mówi. — Taka tam jest dziwna rzecz. Wolę jej nie dotykać“. Był to złoty chronometr kapitana Brierly, przywiązany starannie łańcuszkiem do poręczy“.
— „Gdy tylko moje oczy na niego padły, coś mnie tknęło, i już wiedziałem, panie kapitanie. Nogi się ugięły pode mną. Było to jakbym go widział padającego za burtę; i mogłem powiedzieć jak daleko w tyle pozostał. Log na rufie pokazywał osiemnaście mil i trzy czwarte, a naokoło głównego masztu brakowało czterech żelaznych kołków. Włożył je pewno do kieszeni żeby pójść na dno; ale Boże wielki, cóż to jest cztery nagle dla człowieka o tak potężnej budowie jak kapitan Brierly! Może jego wiara w siebie zachwiała się trochę w ostatnich czasach. Jedyna to oznaka braku równowagi, którą ujawnił w ciągu całego życia, jak sądzę; a gotów jestem ręczyć, że kiedy znalazł się w morzu, nie usiłował płynąć ani przez chwilę — gdyby zaś wypadł za burtę niechcący, byłby miał dosyć odwagi, żeby na chybił trafił utrzymać się przez cały dzień na powierzchni. Tak, panie kapitanie. Nie ustępował nikomu, jak raz powiedział do siebie, co na własne uszy słyszałem. Napisał dwa listy podczas nocnej wachty, jeden do spółki, a drugi do mnie.