Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/086

Ta strona została uwierzytelniona.

rozumiałości, jakby istnienie jego interlokutora było czemś w rodzaju dobrego kawału.
— „Naciągnęli mnie na to śledztwo, jak pan widzi — zaczął i rozwodził się nad tem przez chwilę, żaląc się na niewygodę codziennego przebywania w sądzie. — I Bóg wie jeszcze jak długo to będzie trwało. Pewnie ze trzy dni. — Wysłuchałem go w milczeniu, co według mnie jest równie dobrym sposobem imponowania jak każdy inny. — I poco to wszystko? To najgłupsza historja jaką sobie można wystawić — ciągnął zapalczywie. Zwróciłem mu uwagę, że nie miał tu wyboru. Przerwał mi z pewnego rodzaju hamowaną gwałtownością: — Czuję się przez cały czas jak głupi. — Podniosłem na niego oczy. Posunął się bardzo daleko, jak na Brierly’ego, który mówił o Brierlym. Zatrzymał się, chwycił mię za wyłóg marynarki i zlekka pociągnął. — Dlaczego my dręczymy tego młodzika?“ — rzekł. Pytanie to pokrywało się tak zupełnie z myślą, która wciąż mi chodziła po głowie, że odpowiedziałem natychmiast, mając w oczach uciekającego renegata:
— „Nie mam o tem zielonego pojęcia — chyba dlatego że się dręczyć pozwala“.
— Zdumiało mnie, iż pojął w lot co chciałem powiedzieć, choć moja myśl powinna była mu się wydać dość niejasna. Rzekł gniewnie:
— „No naturalnie. Czyż on nie widzi, że się ten nędznik ulotnił, ten jego szyper? Na co on właściwie czeka? Nic go nie może ocalić. To człowiek zgubiony. — Uszliśmy kilka kroków w milczeniu. — Poco karmią nas tym całym brudem? — wykrzyknął ze wschodnią energją wyrazu — prawie jedynym rodzajem energji, której ślady można napotkać na wschód