oczami. Zachowanie jednego wyglądało na posępną bezczelność, drugi zaś ujawniał pogardę i nudę; ale postawa Jima mogła być równie nieszczera jak zachowanie Brierly’ego, o którem wiedziałem napewno że szczere nie jest. Brierly nie nudził się bynajmniej lecz był rozjątrzony, więc mimo pozorów może i Jim nie był bezczelny. Według mojego założenia bezczelnym nie był. Wyobrażałem sobie że jest w beznadziejnej rozpaczy. Wówczas to spotkały się nasze oczy. Spotkały się, i spojrzenie Jima odebrało mi wszelką ochotę do rozmowy z nim — jeśli ją wogóle miałem. W wypadku i jednej, i drugiej hipotezy — czy Jim był bezczelny czy zrozpaczony — czułem że mu się na nic przydać nie mogę. Działo się to w drugim dniu sprawy sądowej. Wkrótce po tej zamianie spojrzeń posiedzenie zostało znów odroczone do następnego dnia. Biali zaczęli zaraz tłumnie salę opuszczać. Jimowi polecono już chwilę przedtem zejść z podjum, tak że mógł się wysunąć jeden z pierwszych. Dostrzegłem zarys jego barczystych pleców i głowy w świetle otwartych drzwi, a gdy kierowałem się powoli ku wyjściu, rozmawiając z jakimś nieznajomym, który zwrócił się do mnie przypadkiem, widziałem z sali sądowej jak Jim stał oparty obu łokciami o balustradę werandy, zwrócony tyłem do niewielkiego strumienia publiczności, spływającego po paru stopniach. Słychać było gwar głosów i szelest nóg.
— Następna sprawa tyczyła się pobicia, napaści na jakiegoś lichwiarza, o ile mi się zdaje, i pozwany — czcigodny wieśniak z prostą, białą brodą — siedział na macie przed samemi drzwiami w otoczeniu synów, córek, zięciów, ich żon i — jak sądzę — połowy ludności z jego osiedla, stojącej lub siedzącej w kucki
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/090
Ta strona została uwierzytelniona.