twarzach, wystrojone zabójczo i dziwaczne niby dwa bogato przybrane strachy na wróble, studjowały z cierpką miną jadłospis, szepcząc do siebie zwiędłemi wargami.
Trochę wina otworzyło serce Jima i rozwiązało mu język. Zauważyłem też, że jadł z apetytem. Zdawało się iż pogrzebał epizod zagajający naszą znajomość. Była to widać rzecz, której nigdy nie poruszy się już na tym świecie. Miałem wciąż przed sobą błękitne, chłopięce oczy, patrzące mi prosto w twarz, młode oblicze, szerokie ramiona, otwarte, opalone czoło, białe u nasady wijących się, jasnych włosów, a wygląd ten przemawiał do całej mojej sympatji: szczery wyraz, uśmiech pełen prostoty, młodzieńcza powaga. Należał do gatunku porządnych ludzi, był jednym z nas. Mówił trzeźwo, z pewnego rodzaju powściągliwą swobodą, ze spokojem, który mógł być wynikiem męskiego opanowania, bezwstydu, nieczułości, absolutnej nieświadomości, niesłychanego fałszu. Skąd miałem wiedzieć? Sądząc po naszym tonie, mogliśmy rozmawiać o kimś trzecim, o meczu footballowym, o zeszłorocznej pogodzie. Nurzałem się w przeróżnych domysłach, aż wreszcie pewien zwrot w rozmowie pozwolił mi zauważyć bez urażenia Jima, że to badanie musiało być naogół bardzo przykre dla niego. Wyciągnął ku mnie szybko ramię poprzez obrus i chwycił moją rękę obok talerza, wpijając we mnie oczy. Przestraszyłem się porządnie. — „To musiało być strasznie ciężkie“ — wyjąkałem, zmieszany tym przejawem niemego uczucia.
— „To — piekło“ — wybuchnął nagle zduszonym głosem.
— Na ów gest i słowa dwóch szykownych obieżyświatów u sąsiedniego stołu podniosło niespokojnie
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.