Wyznał, że nie ma pojęcia dokąd się zwrócić; tak to wyglądało, jakby raczej głośno myślał niż do mnie mówił. Świadectwo przepadło, karjera złamana, żadnych pieniędzy aby się ruszyć z miejsca, żadnych widoków na otrzymanie pracy. W kraju możeby się co i znalazło; ale na to trzebaby się zwrócić o pomoc do rodziny, czego zrobić nie chciał. Nie widział innej rady, jak tylko zaciągnąć się na statek w charakterze prostego marynarza — a może mógłby dostać miejsce podoficera na jakim parowcu. Dałby sobie z tem radę...
— „Tak pan uważa?“ — spytałem bezlitośnie.
— Zerwał się; podszedł do kamiennej balustrady i patrzył w noc. Po chwili był już z powrotem; stał przy mojem krześle, górując nademną, a młodzieńcza jego twarz jeszcze była chmurna od bólu pokonanego wzruszenia. Zrozumiał bardzo dobrze, iż nie wątpię o jego zręczności w sterowaniu okrętem. Zapytał głosem, który drżał zlekka:
— „Dlaczego pan to powiedział? Pan był dla mnie taki strasznie dobry. Nawet się pan nie roześmiał, kiedy — tu zaczął się jąkać — ta pomyłka, rozumie pan — wystrychnęła mnie na dudka. — Przerwałem mu, mówiąc dość żywo, że według mnie taka pomyłka nie jest okazją do śmiechu. Usiadł i wypił powoli kawę, opróżniając małą filiżaneczkę aż do ostatniej kropli. — To nie znaczy abym myślał choć przez chwilę, że na to zasłużyłem“ — oświadczył wyraźnie.
— „Nie myśli pan?“ rzekłem.
— „Nie — potwierdził ze spokojną stanowczością. — Czy pan wie, co pan byłby zrobił? Wie pan? A przecież pan nie ma siebie za... — przełknął ślinę — za psa?“
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.