Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

było przykrzejsze od takiego uczucia. Kazano mi oglądać sztuczność czającą się w każdej prawdzie i zasadniczą szczerość fałszu. Jim przemawiał do wszystkich stron mojej duszy — do tej, która jest zawsze zwrócona ku światłu dnia i do tamtego naszego oblicza, co jak druga półkula miesiąca istnieje potajemnie w wiecznym mroku, oświetlona niekiedy z samego brzegu okropnym, szarym blaskiem. Byłem pod wpływem Jima. Przyznaję się do tego, wyznaję to. Jego wypadek jest nieciekawy, błahy — wszystko co chcecie: zgubiony młodzieniec, wśród miljona innych — ale był to jednak jeden z nas; jego przygoda miała równie małe znaczenie jak zatopienie mrowiska, a przecież tajemnicza postawa tego człowieka zaprzątała mię tak bardzo, jakby był jedną z najwybitniejszych jednostek swego rodzaju, jakby niejasna prawda ukryta w jego głębi dość była doniosła, by wpłynąć na wyobrażenie ludzkości o samej sobie...
Marlow zatrzymał się żeby tchnąć życie w zamierające cygaro; zdawało się iż zapomniał doszczętnie o swem opowiadaniu, gdy nagle zaczął znowu:
— Naturalnie że to moja wina. Człowiek nie powinien doprawdy tak się przejmować. To słabość z mej strony. Jego słabość była innego rodzaju. Moja polega na tem, że nie mam dość bystrego wzroku dla rzeczy przypadkowych — zewnętrznych — że nie dostrzegam koszyka gałganiarza lub cienkiej bielizny sąsiada. Stykałem się z tylu ludźmi — ciągnął z przelotnym smutkiem — a stykałem się z nimi z pewnym... pewnym, powiedzmy, rozpędem, tak jak z tym chłopcem naprzykład, i za każdym razem umiałem w nich dostrzec tylko ludzkie stworzenia. Mam jakiś podły, demokratyczny rodzaj wzroku, który może jest lepszy