— Pobiegł do łodzi na palcach i wrócił natychmiast żeby ciągnąć znów Jima za rękaw, błagając go i przeklinając zarazem.
— „Zdawało się że gotów mnie całować po rękach — rzekł Jim z wściekłością — a zaraz potem zaczął się pienić i szeptać mi w twarz: „Gdybym miał czas, z rozkosząbym łeb panu roztrzaskał“. Odepchnąłem go. Nagle mnie chwycił za szyję. Uderzyłem go, psiakrew. Biłem gdzie popadło. „Nie chcesz się wyratować — ty piekielny tchórzu?“ zaszlochał. Tchórzu! Nazwał mnie piekielnym tchórzem! Ha, ha, ha, ha! Nazwał mię — ha, ha, ha!...“
— Jim rzucił się wtył i dygotał ze śmiechu. Nigdy w życiu nie słyszałem czegoś równie gorzkiego. Ten śmiech padł jak zaraza na paplaninę o osłach, piramidach, bazarach i tak dalej. Wzdłuż całej galerji długiej i ciemnawej głosy przycichły, blade plamy twarzy zwróciły się jednocześnie w naszą stronę i cisza stała się tak głęboka, że jasny dźwięk łyżeczki, padającej na mozaikową posadzkę werandy, zabrzmiał jak wątły, srebrzysty krzyk.
— „Nie powinien pan tak się śmiać, przecież tu pełno ludzi — strofowałem go. — To nieładnie ze względu na nich, pan przecież rozumie“.
— Z początku nie było po nim widać czy mię usłyszał, ale po chwili mruknął niedbale, patrząc mimo mnie wzrokiem, który zdawał się przenikać wgłąb jakiegoś straszliwego zjawiska:
— „Ach, pomyślą że jestem pijany.“
— Sądząc po jego wyglądzie, można było przypuszczać, że nigdy nie wyrzeknie już ani słowa. Ale gdzieżtam! Nie mógł już teraz przestać mówić, tak jakby nie mógł przestać żyć przez sam wysiłek woli.
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.