Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

słyszał stukanie młotka, a potem odgłos spadającego bolca. Łódź była wolna. Dopiero wtedy odwrócił się aby spojrzeć — dopiero wtedy. Ale trzymał się zdaleka — trzymał się wciąż zdaleka. Chciał abym wiedział, że trzymał się wciąż zdaleka, że nie było nic wspólnego między nim a tamtymi ludźmi — którzy mieli młotek. Nic a nic! Jest bardziej niż prawdopodobne, że uważał się za odciętego od nich nieprzebytą zaporą, przeszkodą nie do pokonania, przepaścią bez dna. Nie mógł się od nich jeszcze dalej odsunąć — dzieliła ich cała szerokość statku.
— Nogi Jima jakgdyby wrosły w to odległe miejsce, a oczy były przykute do niewyraźnej grupy tamtych ludzi, pochylonych w jedną stronę i miotających się dziwacznie we wspólnych katuszach strachu. Ręczna lampa, przywiązana do słupka nad stolikiem ustawionym na mostku — Patna nie miała kajuty nawigacyjnej na śródokręciu — rzucała światło na ich wyprężone ramiona, na wygięte w kabłąk, drgające plecy. Pchali łódź od dziobu; pchali ją w noc; pchali i już nie myśleli oglądać się na Jima. Machnęli na niego ręką, jakby doprawdy był zbyt odległy, zbyt beznadziejnie od nich odcięty, aby zasługiwał na życzliwe słowo, znak, lub spojrzenie. Nie mieli czasu oglądać się na jego bierne bohaterstwo ani czuć żądło jego powściągliwości. Łódź była ciężka; pchali od dziobu, nie tracąc ani jednego oddechu na zachęcające słowo, lecz paroksyzm strachu, który zmiótł ich panowanie nad sobą jak wicher plewy, uczynił z tych rozpaczliwych wysiłków śmieszne błazeństwo, odpowiednie — daję słowo — dla klownów wygłupiających się w cyrku. Pchali rękami, nogami, chodziło przecież o życie, pchali całym ciężarem ciała, całą mocą swych dusz — ale