patrzyli ponuro na Jima — rozczochrani, w potarganem odzieniu, mrugając czerwonemi powiekami wśród białego świtu.
— „Wyglądali, jakby się włóczyli pijani po rynsztokach przez jaki tydzień“ — opisywał Jim plastycznie, a potem mruknął coś o wschodzie słońca, nadmieniając, że dzień zapowiadał się pogodny. Wiecie, jak to marynarze mają zwyczaj wspominać o pogodzie przy każdej sposobności. Co do mnie, wystarczyło kilka słów wymruczanych przez Jima, abym ujrzał dolny kraniec słonecznej tarczy odrywający się od widnokręgu, całą widzialną przestrzeń morza rozedrganą, pomarszczoną przez biegnące chyżo drobne falki — jakgdyby wody się wzdrygnęły, dając życie świetlistej kuli — jednocześnie zaś ostatni powiew wiatru poruszył powietrzem niby pełne ulgi westchnienie.
— „Siedzieli w rufie ramię w ramię z szyprem pośrodku jak trzy plugawe sowy i gapili się na mnie. — Słuchałem Jima, który mówił z zawziętą nienawiścią — żrąca jej moc przenikała pospolite słowa jak kropla potężnej trucizny, co pada do szklanki z wodą — lecz myśli moje krążyły wciąż koło tego wschodu słońca. Wyobraziłem sobie pod przejrzystą pustką nieba czterech ludzi zagubionych wśród bezludnego morza, samotne słońce, które, nie bacząc na tę odrobinę życia, wstępowało po czystem sklepieniu niebios, jakby pragnęło spojrzeć ogniście zwysoka na swą własną wspaniałość odbitą w cichym oceanie. Zaczęli wołać na mnie z rufy — mówił Jim — jak na swego kamrata. Słyszałem ich. Prosili abym się opamiętał i rzucił ten „podły kawał drewna“. Dlaczego tak się zachowuję? Przecież mi nic nie zrobili — prawda? Nic się złego nie stało... Nic złego!“
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.