— Twarz jego poczerwieniała, jakby nie mógł powietrza z płuc wyzionąć.
— „Nic złego! — wybuchnął. — Zostawiam to bez komentarzy. Pan to przecież rozumie. Co? Czy pan mię słyszy? Nic złego! Wielki Boże! Cóż mogło się stać gorszego? O tak, ja wiem dobrze — skoczyłem. Tak. Skoczyłem jak oni. Powiedziałem już że skoczyłem; ale mówię panu, niktby nie mógł z nimi wytrzymać. To wszystko stało się najwyraźniej za ich sprawą, jakby byli zarzucili na pokład hak i ściągnęli mię do łodzi. Czyżby pan tego nie rozumiał? Pan to musi zrozumieć. No dalej — niechże pan powie otwarcie...“
— Jego niespokojne oczy utkwione w moich pytały, prosiły, wyzywały, błagały. Za cenę życia nie byłbym mógł się powstrzymać od szeptu:
— „Ciężko został pan doświadczony“.
— „I najniesprawiedliwiej — podchwycił szybko. — Nie miałem żadnych szans — wśród tej hołoty. A teraz zaczęli się do mnie wdzięczyć — ach, tak podle! Przecież są moimi kolegami, towarzyszami! Z tej samej łodzi. Trzeba brać wszystko z dobrej strony. Oni nie mają nic złego na myśli. Jerzy obchodzi ich tyle co zeszłoroczny śnieg. W ostatniej chwili wrócił po coś do swojej kajuty i tam go przychwyciło. Skończony dureń był z niego. Oczywiście bardzo to smutne... Patrzyli na mnie; wargi ich się poruszały; potrząsali głowami tam w końcu łodzi — wszyscy trzej; kiwali porozumiewawczo — na mnie. I cóż w tem dziwnego? Czyż nie skoczyłem? Nie odpowiadałem nic. Niema słów na te rzeczy, które chciałem wypowiedzieć. Gdybym był wtedy usta otworzył, zawyłbym poprostu jak zwierzę. Pytałem się siebie ciągle, kiedy się obudzę.
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.