Wysłuchał mnie z głową przechyloną na ramię, a ja znów ujrzałem go przez szparę we mgle, w której się obracał i żył. Świeca paliła się ciemno, trzeszcząc wewnątrz szklanego klosza — było to jedyne światło, przy jakiem mogłem Jima oglądać; za nim rozpościerała się ciemna noc z jasnemi gwiazdami, których migot, coraz bardziej odległy, wabił oko dalej i dalej w ciemniejsze głębie mroku; a jednak — rzekłbyś — tajemniczy jakiś blask rozświetlił chłopięcą głowę Jima, jakby w tej właśnie chwili młodość zajaśniała w nim na chwilę i zgasła.
— „Strasznie pan jest dobry, że tak pan mnie słucha — rzekł. — To dla mnie prawdziwe dobrodziejstwo. Pan nie wie, czem to jest dla mnie. Pan...“
— Zdawało się iż słów mu brakuje. Ujrzałem go znów — i tym razem wyraźnie. Ten chłopiec należał do gatunku ludzi, których lubimy widzieć naokoło siebie i chętnie sobie wyobrażamy, żeśmy byli do nich podobni; sam ich widok przywołuje owe ułudy, które się uważało za przepadłe, wygasłe, wyziębłe, a jednak — przy zbliżeniu się cudzego płomienia — trzepoczą się gdzieś głęboko, głęboko, błyskają światłem... i ciepłem!.. Tak; ujrzałem go wówczas wyraźnie... i nie po raz ostatni..
— „Pan nie wie, czem to jest dla człowieka w mojem położeniu — czuć że mi ktoś ufa — móc zwierzyć
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział XI