mował w taki sposób, jakby życie było siecią ścieżek przedzielonych od siebie przepaściami. Głos jego brzmiał rozsądnie.
— „Przypuśćmy że nie byłbym — — to znaczy się, przypuśćmy że byłbym został na statku. No dobrze. Na jak długo? Powiedzmy — minutę — pół minuty. Przecież zdawało się wówczas pewnem, że po upływie trzydziestu sekund znajdę się w morzu; a myśli pan, że wtedy nie uczepiłbym się pierwszej lepszej rzeczy, któraby się znalazła na drodze — wiosła, ratowniczej boi, kratówki — czegokolwiek? A czyby pan tak nie zrobił?“
— „I wyratowałby się pan“ — wtrąciłem.
— „Byłbym się starał wyratować — odparł. — A tego wówczas nie miałem na myśli, kiedy... — wzdrygnął się, jakby miał przełknąć jakieś obrzydliwe lekarstwo — kiedy skoczyłem — wymówił z konwulsyjnym wysiłkiem, którego napięcie, jakby niesione na fali powietrza, sprawiło że poruszyłem się zlekka na krześle. Utkwił we mnie ponure oczy. — Pan mi nie wierzy? — krzyknął. — Przysięgam!.. Et, do djabła z tem wszystkiem! Pan wyciąga mnie tu na zwierzenia, i... Pan mi musi wierzyć! Pan przecież powiedział, że pan będzie mi wierzył“.
— „Naturalnie że panu wierzę“ — zapewniłem rzeczowym tonem, który podziałał na niego kojąco.
— „Niech mi pan wybaczy — rzekł. — Nie mówiłbym panu naturalnie o tem wszystkiem, gdyby pan nie był gentlemanem. Powinienem był wiedzieć... Jestem — jestem — również gentlemanem...“
— „Tak, tak“ — rzekłem śpiesznie. Patrzył mi prosto w twarz i odwrócił wzrok powoli.
— „Teraz pan rozumie, dlaczego ja — mimo
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.