Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

i okropne. — Wargi jego drgnęły, gdy patrzył mi prosto w oczy. — Przecież skoczyłem — prawda? — zapytał z przerażeniem. — Musiałem z tem się uporać. Cóż mnie obchodziła ta ich historyjka... — Splótł dłonie na chwilę, spojrzał w mrok na prawo i lewo: — To było jak oszukiwanie umarłych“ — wyjąkał.
— „A umarłych nie było“ — rzekłem.
— Odsunął się ode mnie na te słowa. Tylko tak mogę to określić. W mig zobaczyłem jego plecy tuż przy balustradzie. Stał tam przez jakiś czas, jakby podziwiając przejrzystość i spokój nocy. Jakiś rozkwitły krzew pod werandą rozsiewał silny aromat w wilgotnem powietrzu. Jim wrócił do mnie szybkim krokiem.
— „To nie ma nic do rzeczy“ — rzekł uporczywiej niż kiedykolwiek.
— „Może“ — zgodziłem się. Zaczęło mi się zdawać że mam już Jima dosyć. Cóż ja o nim właściwie wiedziałem?
— „Czy oni byli umarli, czy żywi, nie mogłem się z tego wyplątać — rzekł. — Musiałem żyć; prawda?“
— „No tak — jeśli pan to w taki sposób rozumie“ — wymamrotałem.
— „Ucieszyłem się naturalnie — rzucił niedbale, myśląc już o czemś innem. — Wtedy, jak się to wszystko wykryło — rzekł zwolna i podniósł głowę. — Wie pan, jaki był pierwszy mój odruch, kiedy mi o tem powiedzieli? Poczułem ulgę. Odetchnąłem, bo się dowiedziałem że te krzyki — czy ja panu mówiłem że słyszałem krzyki? Nie? No więc słyszałem — krzyki o pomoc... które wiatr niósł razem z deszczem. To pewno wyobraźnia. A jednak trudno mi uwierzyć... Jakie to głupie. Tamci nie słyszeli. Pytałem ich potem. Powiedzieli wszyscy, że nie. Nie? A ja wciąż je sły-