— Po tych słowach, nie zmieniając wcale postawy, poddał się biernie, że tak powiem, milczeniu. Dotrzymywałem mu towarzystwa, gdy nagle — choć nie raptownie — przemówił, jakby wypełnił się czas, kiedy mu było sądzone wyjść z bezruchu i odezwać się swym zwykłym głosem, spokojnym i zachrypłym:
— „Mon Dieu! jak ten czas mija!“
— Nic pospolitszego od tej uwagi, ale wypowiedzenie jej zbiegło się dla mnie z chwilą wizji. To nie do wiary, jak my idziemy przez życie z przymkniętemi oczyma, z przytępionemi uszami, z senną myślą. Może to i dobrze; może właśnie ta tępota czyni życie — dla niezmiernej większości ludzi — znośnem i pożądanem. Jednakże tylko bardzo nieliczni nie doznają rzadkich chwil ocknienia, kiedy się widzi, słyszy, rozumie tak wiele — wszystko — w jednym błysku — póki się nie zapadnie z powrotem w przyjemną drzemkę. Podniosłem oczy podczas gdy mówił i ujrzałem go, jakbym go nigdy przedtem nie widział. Ujrzałem jego brodę, opuszczoną na piersi, niezgrabne fałdy munduru, splecione ręce, nieruchomą postawę nasuwającą dziwną myśl, że został tam poprostu porzucony. Czas rzeczywiście mijał; prześcignął tego człowieka i wysforował się naprzód. Zostawił go beznadziejnie w tyle z paru ubogiemi darami: siwą jak stal czupryną, znu-
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział XIII