— „Więc ten biedny chłopiec uciekł z tamtymi“ — rzekł spokojnie z powagą.
— Nie wiem co mię skłoniło do uśmiechu; o ile pamiętam, jedyny raz się wtedy uśmiechnąłem w związku z ową sprawą. Ale to proste stwierdzenie rzeczy brzmiało tak zabawnie po francusku: „s’est enfui avec les autres,“ powiedział porucznik. I nagle zacząłem podziwiać bystrość tego człowieka. Trafił odrazu w sedno: wyłuskał jedyną rzecz, o którą mi chodziło. Miałem wrażenie, że zasięgam opinji znawcy o tym wypadku. Niewzruszony i dojrzały spokój Francuza upodabniał go do eksperta, który owładnął faktami, i dla którego ludzkie kłopoty są poprostu dziecinną zabawką.
— „Ach, ci młodzi, ci młodzi! — rzekł pobłażliwie. — A w gruncie rzeczy z tego się nie umiera.“
— „Z czego? — spytałem szybko.
— „Ze strachu.“
— Wyjaśnił o co mu chodzi i pociągnął łyk ze szklanki. Spostrzegłem iż trzy ostatnie palce ręki, na której miał bliznę, były sztywne i nie mogły się niezależnie od siebie poruszać, tak że podnosił szklankę nieporadnie.
— „Człowiek zawsze się boi. Niech mówią co chcą, ale... — Postawił niezgrabnie szklankę z powrotem. — Strach, strach — uważa pan — jest zawsze tutaj... — Dotknął piersi obok mosiężnego guzika, w tem samem miejscu gdzie Jim się uderzył, zapewniając że jego serce jest w porządku. Prawdopodobnie zrobiłem jakiś ruch przeczący, bo porucznik obstawał przy swojem: — Tak, tak. Człowiek gada i gada, wszystko to bardzo pięknie; ale koniec końców nie jest się mędrszym od pierwszego lepszego człowieka — ani też odważniejszym. Odwaga! O to nie trudno.
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.