Wycierałem kąty — (J’ai roulé ma bosse) — rzekł, używając tego wyrażenia z niewzruszoną powagą — po wszystkich częściach świata; znałem ludzi odważnych — i jak jeszcze! Allez! — Popił niedbale ze szklanki. — Na służbie — rozumie pan — odważnym być się musi — tego wymaga nasz zawód (le métier veut ça). Prawda? — odwołał się do mnie porozumiewawczo. — Eh bien! każdy człowiek — jeśli jest uczciwy bien entendu — wyzna że przychodzi chwila — przychodzi taka chwila — na najtęższego z nas — przychodzi skądś taka chwila, kiedy się wszystko z rąk wypuszcza (vous lâchez tout). I trzeba żyć z tą prawdą — uważa pan? Przy pewnym zbiegu okoliczności strach przychodzi napewno. Paniczny strach (un trac épouvantable.) A nawet i dla ludzi, którzy tej prawdy nie uznają, strach jednakże istnieje — strach przed samym sobą. Bezwzględnie. Niech mi pan wierzy. Tak, tak... W moim wieku człowiek wie co mówi — que diable!... — Wypowiedział to wszystko tak beznamiętnie, jakby oderwana mądrość przez niego mówiła i zaczął zwolna kręcić wielkiemi palcami, co spotęgowało jeszcze wrażenie wywołane przez jego obojętność. — To jest oczywiste — parbleu! — ciągnął dalej — bo wbrew wszelkim postanowieniom wystarczy zwyczajny ból głowy albo niestrawność (un dérangement d’estomac) ażeby... Weźmy mnie, naprzykład — przetrzymałem różne próby. Eh bien! Ja, który do pana mówię, pewnego razu...
— Wysączył resztę napoju i zaczął znów obracać palcami. — Nie, nie, od tego się nie umiera — wyrzekł ostatecznie, a kiedy się przekonałem, że nie ma zamiaru opowiadać dalej swego przeżycia, poczułem wielki zawód, tembardziej że — rozumiecie — trudno było nalegać aby się zwierzał z tego rodzaju historji. Siedziałem,
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.