— „Ależ to głupstwo, kochany chłopcze“ — zacząłem. Poruszył się z niecierpliwością.
— „Mam wrażenie że pan mnie nie rozumie — rzekł dobitnie i dodał, patrząc na mnie nieugięcie: — Mogłem skoczyć, ale uciekać nie będę“.
— „Nie chciałem pana obrazić — rzekłem. — I lepsi od pana uważali czasem ucieczkę za wskazaną“ — zakończyłem w idjotyczny sposób. Pokrył się rumieńcem, a ja w zmieszaniu o mało co się nie udławiłem własnym językiem.
— „Może i tak — rzekł w końcu — widać do nich nie dorosłem; nie mogę sobie na to pozwolić. Jestem obowiązany walczyć z tem do ostatka — i walczę — teraz“. — Wstałem z krzesła i poczułem, że członki zupełnie mi zesztywniały. Chcąc przerwać kłopotliwe milczenie, nie potrafiłem wymyślić nic lepszego od uwagi, wypowiedzianej lekkim tonem:
— „Nie miałem pojęcia że już tak późno“.
— „Myślę że pan ma tego wszystkiego dosyć — rzekł szorstko; — a mówiąc szczerze — zaczął się rozglądać za kapeluszem — to i ja także“.
— Więc odrzucił tę jedyną propozycję. Odtrącił moją pomocną dłoń; był teraz gotów do odejścia, a za balustradą noc zdawała się nań czekać bardzo spokojnie, jakby był przeznaczoną dla niej zdobyczą. Usłyszałem jego głos: „Aha, jest tutaj“. Znalazł kapelusz. Wahaliśmy się przez parę sekund.
— „Co pan zrobi po — po“... — zapytałem bardzo cicho.
— „Pójdę sobie pewnie do djabła“ — mruknął cierpko. W pewnej mierze odzyskałem już panowanie nad sobą i osądziłem że będzie najlepiej, gdy wezmę to lekko.
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.