— „Niech pan pamięta — rzekłem — że chciałbym bardzo jeszcze się z panem widzieć, nim pan odjedzie“.
— „Nie widzę coby panu mogło w tem przeszkodzić. Przez tę przeklętą historję nie stanę się niewidzialny — rzekł z głęboką goryczą — to szczęście mi nie grozi“. — A potem, w chwili gdyśmy się żegnali, uraczył mię co się zowie: zaczął się jąkać, a jego ruchy zdradziły okropną wątpliwość. Boże odpuść mu — a i mnie także! Wbił sobie w szaloną głowę, że może będę robił jakieś trudności w podaniu mu ręki. Niepodobna opisać, jakie to było straszne. Zdaje mi się że krzyknąłem raptem na niego, jak się wrzeszczy na człowieka, któremu grozi upadek ze skały; pamiętam nasze podniesione głosy, żałosny uśmiech na jego twarzy, miażdżący uścisk ręki, nerwowy śmiech. Świeca zagasła, trzeszcząc, i wreszcie się to skończyło, tylko z mroku jęk do mnie przypłynął. Jim odszedł. Noc połknęła jego postać. Okropny był z niego niezgraba, okropny. Słyszałem szybki zgrzyt żwiru pod jego stopami. Biegł. Biegł dosłownie, i nie miał dokąd się udać. A nie skończył jeszcze dwudziestu czterech lat.
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.