Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

pereł, przewożeniem ładunku z rozbitych statków, handlem, polowaniem na wieloryby, jak mi się zdaje — wogóle, wedle jego własnych słów uprawiał na morzu wszystkie możliwe zajęcia — prócz korsarstwa. Ocean Spokojny — od północy aż na południe — był jego myśliwskim terenem, ale tym razem zawędrował aż tak daleko od zwykłych szlaków, poszukując jakiegoś taniego parowca na sprzedaż. Odkrył niedawno — jak mi mówił — wyspę z pokładami guana, lecz dojazd do niej był niebezpieczny, a grunt kotwiczny conajmniej niepewny.
— „To poprostu kopalnia złota! — wykrzyknął. W samym środku raf Walpole’a; prawda że nigdzie naokoło nie można zarzucić kotwicy płyciej niż na czterdzieści sążni, ale co z tego? Jeszcze i huragany panują tam w dodatku. Cóż to za interes — palce lizać. Prawdziwa żyła złota — co tam, lepsze to od żyły złota! A jednak żaden z tych durniów nie chce na to patrzeć. Nie mogę namówić ani jednego szypra czy armatora żeby to obejrzał. No więc postanowiłem że sam będę zwoził ten psiakrew towar“...
— Na to właśnie był mu potrzebny parowiec; wiedziałem że targował się zawzięcie z jakąś parsyjską firmą o stary bryg, morski anachronizm o sile dziewięćdziesięciu koni. Spotykaliśmy się i gawędziliśmy kilka razy. Patrzył doświadczonem okiem na Jima.
— „Wziął to do serca?“ — spytał pogardliwie.
— „I bardzo“ — odrzekłem.
— „No to nic nie jest wart — zawyrokował. — I o co tyle krzyku? O ten kawałek oślej skóry? To jeszcze nigdy nie postawiło człowieka na nogi. Trzeba patrzeć jasno na rzeczy — a jeżeli się tego nie potrafi, to lepiej odrazu się poddać: nigdy na tym świecie nie dojdzie