Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

pas. Mrugał pomarszczonemi powiekami, patrząc na mnie w oszołomieniu.
— „Witam pana, witam“ — pisnął uprzejmie i zachwiał się na nogach. — „Trochę jest głuchy“ — rzekł Chester na stronie.
— „Więc pan wlókł go za sobą sześć tysięcy mil żeby kupić tanio parowiec?“ — zapytałem.
— „Na moje kiwnięcie palcem objechałby dwa razy cały świat dookoła — rzekł Chester z olbrzymią energją. — Ten parowiec postawi nas na nogi, mój chłopcze. Czy to moja wina, że wszyscy szyprowie i właściciele statków z całej Australazji okazali się skończonymi durniami? Mówiłem ja raz przez trzy godziny do jednego człowieka w Auckland. „Wyślij pan statek“, mówię do niego, „wyślijże pan statek. Dostaniesz pan pół pierwszego ładunku gratis — za darmo — byle tylko zrobić dobry początek“. A on odpowiada: „Nie zrobiłbym tego nawet wtedy, gdyby to było jedyne miejsce, dokąd można posłać statek“. Skończony osioł, naturalnie. I gada dalej, że tam naokoło rafy, prądy, kotwowiska ani śladu, chyba czepiać się gołych skał — że żadne towarzystwo ubezpieczeń nie chciałoby wziąć na siebie takiego ryzyka; że nie widzi sposobu aby załadować statek prędzej niż za trzy lata. Osioł! O mało co nie padłem przed nim na kolana. „Ależ patrz pan jasno na rzeczy“, mówię. „Pal sześć skały i huragany. Spójrz pan na to bez uprzedzeń. Przecież tam jest guano, plantatorzy trzciny cukrowej z Queenslandu będą bili się o nie — będą bili się o nie na bulwarze!“ Ale cóż głupiemu po rozumie? „To tam jeden z tych pańskich kawałów, Chester“, mówi do mnie. Ładny kawał! Ledwie się nie popłakałem. Niech pan spyta kapitana Robinsona...