Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

A drugi armator, w Wellington — opasły chłop w białej kamizelce — myślał widocznie że knuję jakieś oszustwo. „Szukaj pan sobie innego kpa“, mówi, „bo ja jestem na razie zajęty. Dowidzenia“. Straszną miałem ochotę wziąć go oburącz i wyrzucić przez okno jego własnego biura. Ale nie zrobiłem tego. Byłem łagodny jak baranek. „Niech pan nad tem pomyśli“, mówię. „Niech pan doprawdy nad tem pomyśli. Jutro pana odwiedzę“. Mruknął coś w ten deseń, że „cały dzień nie będzie go w domu“. Na schodach o mały włos nie zacząłem walić głową o mur ze złości. Niechże kapitan Robinson poświadczy. Okropnie mi było pomyśleć o tym cudownym towarze marnującym się w słońcu — trzcina cukrowa strzeliłaby od niego pod same niebiosa. Cóż to za przyszłość dla Queenslandu! A w Brisbane, dokąd pojechałem żeby sprobować po raz ostatni, zrobili ze mnie warjata. Idjoci! Jedyny rozsądny człowiek, na którego się natknąłem, to dorożkarz co mię obwoził. Zdaje się że to był jakiś podupadły szykowiec, słyszy pan, kapitanie Robinson? Pamięta pan, co panu opowiadałem o moim dorożkarzu w Brisbane, co? Ten chłop to miał nadzwyczajne oko. W mig wszystko przeniknął. Rozkosz była z nim gadać. Raz wieczorem, po piekielnym dniu wśród tych armatorów, tak się źle czułem, że mówię do niego: „Muszę się upić. Chodź pan ze mną; muszę się upić bo oszaleję“. „Jestem na pańskie rozkazy“, mówi, „sypmy“. Nie wiem cobym był bez niego zrobił. Słyszy pan! Kapitanie Robinson!“
— Uderzył kułakiem w żebro swego wspólnika.
— „Hi, hi, hi! — zaśmiał się staruch, patrząc bezmyślnie wzdłuż ulicy, a potem spojrzał na mnie niepewnie smutnemi, mętnemi źrenicami. — Hi, hi, hi!“