— Nie zabrałem się zaraz do szukania Jima tylko dlatego, że musiałem się rzeczywiście z kimś spotkać. Pech zrządził, iż w biurze mego agenta przygwoździł mię pewien człowiek, który przybył dopiero co z Madagaskaru i rozpowiadał o projekcie bajecznego interesu. Miało to coś wspólnego z bydłem, nabojami i niejakim księciem Ravonalo, ale osią całej historji była głupota jakiegoś admirała — nazwiskiem Pierre, zdaje mi się. Wszystko się koło tego obracało, i facet nie mógł znaleźć słów dość silnych na wyrażenie swej wiary w ów interes. Miał okrągłe, wyłupiaste oczy o rybim połysku, czoło całe w guzach, i nosił długie włosy zaczesane wtył bez przedziału. Powtarzał wciąż tryumfująco ulubione swoje zdanie: „Minimum ryzyka przy maximum korzyści jest mojem hasłem. I co pan na to?“ Przyprawił mię o ból głowy, zepsuł mi śniadanie, ale wydobył ze mnie wszystko o co mu chodziło. Kiedy mu się wreszcie wyrwałem, poszedłem wprost na wybrzeże. Ujrzałem Jima wspartego o parapet bulwaru. Trzech wioślarzy krajowców kłóciło się tuż pod jego bokiem o pięć annów, hałasując okropnie. Nie słyszał jak nadchodziłem, ale pod lekkiem dotknięciem mego palca odwrócił się błyskawicznie, jakbym nacisnął w nim jakąś sprężynę.
— „Tak sobie patrzę“ — wyjąkał.
— Nie pamiętam już co powiedziałem, w każdym
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział XV