— Zbliżał się czas, kiedy miałem go ujrzeć otoczonego miłością, zaufaniem, podziwem, kiedy legenda siły i męstwa tworzyła się koło jego imienia, jakby w nim był materjał na bohatera. Zapewniam was że to prawda; taka sama jak to, że tu siedzę i rozprawiam o nim bez celu. Jim posiadał łatwość wywoływania wizyj swych pragnień i snów, a bez tego talentu nie byłoby na ziemi ani kochanków, ani miłośników przygód. Zdobył w puszczy wielką sławę i arkadyjską szczęśliwość (pomijam tu kwestję moralności), a było to dla niego tem, czem jest dla innego człowieka sława i arkadyjska szczęśliwość wśród gwarnych ulic. Szczęście — szczęście... jakby to powiedzieć... pijemy je ze złotej czaszy pod wszelką szerokością geograficzną, ale jego smak jest naszą sprawą — i tylko naszą wyłącznie; można go uczynić tak czarownym jak tylko się pragnie. Jim był z gatunku ludzi, którzy wychylają czarę do dna, co sami możecie wywnioskować.
— Zastałem go — może nie dosłownie upojonego, lecz w każdym razie podnieconego cudownym napojem. Nie zdobył go odrazu. Jak wiecie, przeszedł przez okres próby wśród owych piekielnych dostawców okrętowych; wycierpiał wiele w tym czasie, a ja się martwiłem o... o — powiedzmy, zaufanie, jakie w nim pokładałem. Nie powiem abym i teraz był o niego
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział XVI