Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

zimny Antarktyk umie także zachować tajemnicę, ale raczej jak grób.
— A w takiej dyskrecji jest poczucie błogosławionego kresu — i wszyscy godzimy się na nią mniej lub więcej szczerze — bo przecież nie co innego czyni nam znośną myśl o śmierci. Koniec! Finis! Potężne słowo, egzorcyzm, który wypędza z domu życia nawiedzające nas widmo losu. Tego mi właśnie brak — mimo świadectwa własnych oczu i gorliwych zapewnień Jima — gdy rozpamiętuję jego powodzenie. Zapewne, tam gdzie jest życie, jest też nadzieja lecz i niepokój zarazem. Nie chcę przez to powiedzieć, że żałuję swego postępku, albo że pamięć o nim nie daje mi spać po nocach; a jednak narzuca mi się refleksja, iż Jim przejął się tak bardzo swą hańbą, kiedy przecież tylko wina ma znaczenie. Nie był dla mnie przejrzysty, że się tak wyrażę. I to wcale. A podejrzewam, że sam dla siebie także przejrzysty nie był. Dostrzegałem w nim szlachetną wrażliwość, szlachetne uczucia, szlachetne tęsknoty — coś w rodzaju wysubtelnionego, podniosłego samolubstwa. Był — pozwólcie mi się tak wyrazić — bardzo szlachetny i bardzo nieszczęśliwy. Nieco pospolitsza natura nie byłaby wytrzymała tej próby; byłaby musiała się z sobą pogodzić — z westchnieniem, z mruknięciem, lub nawet z wybuchem śmiechu; a jeszcze pospolitszy człowiek pozostałby nietknięty wskutek swojej tępoty — i wcaleby nas nie interesował.
— Ale Jim był zbyt zajmujący lub zbyt nieszczęśliwy aby go rzucić na pożarcie psom, lub choćby Chesterowi. Czułem to, siedząc z głową pochyloną nad papierem — podczas gdy zmagał się z sobą tam w moim pokoju i dyszał, walcząc ukradkiem o oddech