Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.

z okropnym wysiłkiem; czułem to, gdy wybiegł na werandę, jakby się chciał z niej rzucić — czego jednak nie zrobił; i czułem to coraz wyraźniej przez cały czas, kiedy stał tam na tle ciemności, oświetlony słabym blaskiem świecy — niby na brzegu mrocznego i beznadziejnego morza.
— Rozległ się nagły, głośny łoskot; podniosłem głowę. Grom potoczył się dalej, gdy raptem badawcze, gwałtowne światło padło na ślepe oblicze nocy. Przeciągłe i olśniewające migotanie zdawało się trwać w nieskończoność. Warkot grzmotu wzmagał się stale, a ja patrzyłem na Jima, który stał niewzruszenie na brzegu morza jasności, wyraźny i czarny. W chwili gdy blask rozjarzył się najjaskrawiej, mrok przyskoczył napowrót z potężnie wzmożonym hukiem, a Jim znikł mi z przed olśnionych oczu tak zupełnie, jakby go rozerwało na strzępy. Wionęło burzliwe westchnienie; jakieś wściekłe ręce zdawały się targać krzakami, zatrzaskiwać drzwi, tłuc okna wzdłuż frontu całego gmachu. Jim cofnął się do pokoju, zamykając drzwi za sobą i zastał mię schylonego nad stołem; nie miałem pojęcia co powie, i ogarnął mię nagle wielki niepokój bardzo podobny do strachu.
— „Da mi pan papierosa?“ — zapytał.
— Podsunąłem mu pudełko, nie podnosząc głowy.
— „Chce mi się... chce mi się palić“ — wymamrotał. Ulżyło mi niezmiernie na sercu.
— „Zaraz, zaraz“ — mruknąłem uprzejmie. Przeszedł kilka kroków tam i z powrotem. Usłyszałem że mówi: „Skończyło się“. Odległy grzmot doszedł nas od strony morza jak wystrzał armatni na alarm.
— „Musson zaczyna się wcześnie w tym roku“ — zauważył Jim swobodnie gdzieś za mojemi plecami.